Sahara Zachodnia

Wszystko mi spowszedniało

Tak bardzo wrosłam w tutejszą rzeczywistość, że stała się ona moją codziennością.

Od jakiegoś czasu wszystko przestało mnie dziwić. Nic nie dziwi mnie do tego stopnia, że czasami zastanawiam się czy to, o czym Wam opowiadam jest w ogóle interesujące. Zapominam jak bardzo życie tutaj jest różne od życia w Europie.

Gdy tak jechaliśmy wąskimi uliczkami starałam się spojrzeć na otoczenie tak, jak wtedy gdy widziałam je po raz pierwszy, albo tak, jak widziałby je przyjezdny z Europy.

Chaos, tłok, odrapane budynki, samochody zaparkowane na chodnikach, piesi na drodze. Zamiast sygnalizacji świetlnej na skrzyżowaniu stoi trzech policjantów kierujących ruchem, kierowcy przeciskają się tak blisko siebie, że poirytowana tylko zgrzytam zębami.

Obok przejeżdża wóz ciągnięty przez wychudzonego konia, a po przeciwnej stronie kobieta z dzieckiem na plecach w improwizowanym nosidełku poprawia bawełnianą płachtę, którą jest przykryte. Nieopodal ktoś myje chodnik przed sklepem mięsnym,  dzieciaki przebiegają przez ulicę pomiędzy autami. Jeden chłopiec gubi zbyt dużego buta, łapie go w pośpiechu i z jedną bosą stopą próbuje dogonić kolegów.

Turyści, których jest tutaj niewielu, zapewne widzą biedę, której naturalnie spodziewają się po Afryce. Egzotyczne stroje. Abaje, dżilbaby, galabije, melhfy – ich widok jest dla mnie tak naturalny, jak niegdyś otoczenie pełne osób w dżinsach i t-shirtach. Dzieciaki w dziurawych butach, nastoletni chłopcy w tradycyjnych strojach, nastolatka w zwiewnej sukience, obok małżeństwo z zasłoniętymi twarzami, a gdzieś pomiędzy para ubrana na wzór zachodni.

Zupełnie inna organizacja życia, wszystko toczy się chaotycznie, a równocześnie powoli i spokojnie. Nikt nie zaprząta sobie głowy regułami, które tylko utrudniają życie, nikt nie stara się utrudniać życia nikomu innemu.

Skręcamy w uliczkę ciaśniejszą, niż początkowo zakładaliśmy. Tak ciasną, że w sekundzie uświadamiam sobie, że spore terenowe auto się przez nią nie przeciśnie i w tym samym momencie słyszę zgrzyt metalu rysującego metal. Podbiega do nas wściekły mężczyzna i zaczyna krzyczeć coś o idiotach, którzy nie potrafią jeździć. Mąż wysiada, razem idą przyjrzeć się szkodom, a ja obserwuję w lusterku jak przesuwają dłońmi po karoserii, tamten macha ręką i obydwaj zaczynają się śmiać. Spokojniejszy już mężczyzna klepie po plecach mojego męża, a ten z uśmiechem przeprasza i ciągle zdenerwowany wraca do samochodu. Po chwili wyjaśnia, że tamto auto już wcześniej było zarysowane i właściciel po prostu się zdenerwował, ale odpuścił, skoro nic poważnego się nie stało. Koniec sprawy – żadnej policji, pieniędzy, odszkodowania.

Jedziemy dalej, a ja rozglądam się z większym niż dotychczas zainteresowaniem. Jest wieczór, zbliża się czas modlitwy Maghrib. Na ulicach tłoczno, bo to pora dnia, która daje wytchnienie od słońca i upału. Na schodach prowadzących do biur i prywatnych domów siedzą całe rodziny, nigdzie się nie spiesząc, nawet nie rozmawiając – po prostu siedzą. Skręcamy powoli, zatrzymujemy się czekając, aż dwie roześmiane dziewczyny w melhfach spacerowym krokiem miną samochód. Wjeżdżamy w jednokierunkową ulicę prowadzącą przez souk, gdzie piesi przejmują się pojazdami jeszcze mniej, niż w centrum, potęgując wrażenie chaosu.

Wzdrygam się lekko, gdy ktoś stuka o szybę, próbując nas zainteresować perfumami, które sprzedaje. Mija nas motocykl z bagażnikiem z kartonowych pudeł, przed nami przechodzi starszy człowiek pchający wózek wyładowany pustymi plastikowymi butelkami. Nawet nie reaguję, gdy brodaty mężczyzna zamiatający wejście do swojego sklepu wyrzuca śmieci z szufelki wprost pod koła naszego samochodu.

Uwielbiam tę niesamowitą mieszankę chaosu, braku pośpiechu i niecierpliwości.

Przyspieszamy dojeżdżając do głównej ulicy. Gdy próbujemy się włączyć do ruchu, kierowca za nami traci cierpliwość – wyprzedza jadąc pod prąd i z impetem pakuje się na skrzyżowanie jeszcze bardziej dezorganizując ruch. Ta chwila dezorientacji wystarcza, abyśmy mogli spokojnie skręcić w prawo. Wymijamy puste auto pozostawione na światłach awaryjnych i kierujemy się ku rondu. Jednopasmowe, najprostsze – a w praktyce samochody jeżdżą w przynajmniej dwóch pasach. Jesteśmy na zewnętrznym, gdy kierowca z wewnętrznego postanawia bez uprzedzenia skręcić. Mąż z wściekłością zaczyna pomstować na to, jaka byłaby reakcja gdybyśmy to my, jako obcokrajowcy tak zrobili. Oboje zgadzamy się co do tego, że nic nie poradzimy i jedziemy dalej, już bezpośrednio w kierunku domu.

Poza centrum jest znacznie spokojniej, chociaż nie mogę powstrzymać się od śmiechu widząc dwoje starszych ludzi biegnących z góry środkiem ulicy, ledwo będących w stanie utrzymać wózek. Dojeżdżamy do domu, a na parkingu dzieciaki grają w piłkę, w pierwszej chwili nie zwracając nawet uwagi, że chcemy zaparkować. Dopiero gdy piłka uderza o maskę, z chichotem usuwają się pozwalając nam wjechać i momentalnie wracając do zabawy zanim zdążymy jeszcze zgasić silnik.

Z pobliskiego meczetu daje się słyszeć wezwanie na modlitwę i wszystkie inne dźwięki jakby cichną, rozmowy stają się przytłumione gdy wybrzmiewają słowa Allahu akbar, Allahu akbar.

Zabieram swoją torebkę i gdy sięgam po teczkę męża napotykam jego wzrok i stanowcze „ja to wezmę” i już wiem, że szkoda się sprzeczać i tłumaczyć, że zakupy są już dla niego wystarczająco ciężkie. Wstydem byłoby, gdybym niosła cokolwiek więcej, równocześnie wstydem byłoby, gdyby to on niósł moją torebkę.

Idziemy w kierunku domu odprowadzani radosnymi krzykami dzieciaków i odgłosami kotów walczących o ochłapy z kurzej rzeźni. Sprzedawca z warzywniaka wybiega za nami i pyta, czy chcę truskawki, bo dziś nie przyszłam, ale na wszelki wypadek odłożył mi ładniejsze. Wciska mi całą reklamówkę i wraca do siebie nie czekając nawet na zapłatę.

Gdy to piszę czuję się jakbym opisywała coś tak naturalnego, jak oddychanie. To miejsce stało się dla mnie namiastką domu, wraz ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Z jednej strony irytuje, a z drugiej z radością się do niego powraca.