Lifestyle

Jak koronawirus przewartościował moje życie?

W moim życiu miało miejsce kilka przełomowych momentów, gdy uświadamiałam sobie, że chcę czegoś zupełnie innego, niż dotychczas. Niektórych z nich nie potrafię dokładnie zidentyfikować. Pamiętam tylko, że w pewnej chwili zapragnęłam czegoś innego.

Przeprowadzka z domu na przedmieściach do mieszkania w centrum dużego miasta. Postawienie na studia i pracę, zamiast skupiania się na rodzinie. Zmiana religii. Marzenia o przeprowadzce za granicę, najlepiej do kraju muzułmańskiego. Porzucenie pracy i skupienie się na małżeństwie.

Zdarzało mi się zmieniać swoje życie o 180 stopni i nigdy nie czułam, że to jest właśnie „to”

Gdy zamieszkałam w Tunezji, przeżyłam ciężkie chwile związane z adaptacją do nowego trybu życia. Pierwsze miesiące w Saharze Zachodniej również nie należały do najłatwiejszych. Zmieniłam jednak swoje życie na takie, jakiego od dłuższego czasu pragnęłam. W końcu mieszkałam tam, gdzie mogłam swobodnie wyznawać swoją religię. Mogłam ubierać się dokładnie tak, jak chciałam i nie wzbudzać niczyjego zainteresowania.

Żyłam spokojnie. Sielsko. Dostatnio. Niczego mi nie brakowało. Pokochałam Saharę Zachodnią całym sercem i myślałam, że w końcu wiem, czego chcę. Pojawiały się niedogodności, ale nigdy takie, z którymi nie mogłabym sobie poradzić. Fakt, że musiałam lecieć do dentysty czy do ginekologa na Wyspy Kanaryjskie traktowałam w kategoriach przygody, a nie problemu.

Co by było, gdyby…?

Czasami myślałam o tym, co by było, gdyby wydarzył się wypadek i potrzebowalibyśmy pierwszej pomocy już, teraz, zaraz. Gdyby od jakości tej pierwszej pomocy zależało nasze życie? Nie czarujmy się – tak w Saharze Zachodniej, jak i w Maroku czy w Tunezji poziom opieki medycznej odbiega od standardów europejskich.

Szybko odganiałam od siebie te myśli wierząc, że będzie dobrze.

Koronawirus zmienił wszystko

Prawie wszystko, bo kwestia łamania praw człowieka w wielu krajach muzułmańskich nie pozostaje bez znaczenia. Fakt, że wolność słowa w większości z nich jest luksusem, na który nikt nie może sobie pozwolić, już od dawna nie dawał mi spokoju, gdy snułam plany na przyszłość. Pandemia koronawirusa sprawiła jednak, że nie sposób uciec myślami od kwestii, które dotychczas tak łatwo było zignorować.

Zdrowie i bezpieczeństwo są najważniejsze

Gdy zaczęła się epidemia koronawirusa w moim regionie, z trudem zasypiałam. Mieszkam we Francji, nieopodal Szwajcarii. Mój mąż pracuje w Szwajcarii, więc dotyczy nas sytuacja mająca miejsce w obydwu krajach. Z coraz większym zdenerwowaniem śledziliśmy doniesienia z północy Włoch, obserwowaliśmy rosnące liczby zarażeń w Szwajcarii. Z niedowierzaniem patrzyliśmy na to, co dzieje się we Francji.

Nerwy, napięcie, stres. Świadomość tego, że ryzyko jest realne – w końcu nasz region należy do jednego z tych, w których potwierdzonych przypadków jest najwięcej. Zaplanowaliśmy wszystko tak, by jak najbardziej ograniczyć ryzyko zakażenia. Praca z domu, większe zakupy raz na tydzień, maseczki, rękawiczki i żele antybakteryjne. Więcej nie moglibyśmy zrobić bez względu na to, gdzie aktualnie byśmy przebywali.

Miejsce zamieszkania może zdecydować o życiu lub śmierci

Największa panika ogarnęła mnie, gdy przeczytałam, że we Włoszech lekarze zmuszeni są priorytetyzować pacjentów i wybierać, komu zostanie udzielona pomoc. Kto zostanie podłączony do respiratora, bo tych nie jest dostatecznie dużo.

Gdy we Francji liczba osób przebywających na oddziałach intensywnej terapii zaczęła się niebezpiecznie zbliżać do limitu dostępnych łóżek, byłam przerażona. Pacjenci transportowani helikopterami, samolotami i pociągami w inne regiony Francji, gdzie szpitale nie były tak obciążone. Wsparcie niemieckich i szwajcarskich placówek medycznych.

W całym tym szaleństwie zaczęłam się czuć bezpiecznie. Uświadomiłam sobie i dosłownie poczułam to, że jestem w Europie. Jestem w „pierwszym” świecie. W świecie, który nie jest idealny, ale jednak w takim, gdzie rząd musi dać z siebie wszystko, by zapanować nad sytuacją – w przeciwnym razie zostanie szybko rozliczony ze swoich niedociągnięć i błędnych decyzji. W świecie, w którym istnieją środki do ratowania ludzkiego życia i w którym robi się wszystko, by to życie ratować.

Zaczęło mnie dręczyć jedno pytanie.

Co by było, gdybym mieszkała w Afryce?

Luksusowe i przestronne prywatne szpitale w Kairze, prywatne kliniki w Tunisie, Rabacie, Casablance i Marrakeszu. Lekarze wykształceni w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, czy we Francji. Dobra opieka medyczna, jeżeli tylko mamy odpowiednie środki finansowe. I jeżeli wystarczy dla nas miejsca.

Brak jest rzetelnych informacji o liczbie respiratorów w większości krajów. Różne źródła podają liczby między 3000-6000 respiratorów w Egipcie (populacja 100 mln ). Maroko, zamieszkałe przez około 36 milionów osób, dysponuje 1640 respiratorami. W RPA 4000 respiratorów znajduje się w prywatnych szpitalach, pozostawiając jedynie 2000 urządzeń dostępnych dla ogółu. W całym Sudanie Południowym dostępne są 4 respiratory. W Republice Środkowoafrykańskiej 3. W Liberii znajduje się 7 respiratorów, w tym jeden w ambasadzie USA. W Somalii nie ma ani jednego.

Czy będąc przeciętną osobą, w którymkolwiek z tych krajów, mogłabym liczyć na to, że w sytuacji kryzysowej zostanę przetransportowana wojskowym samolotem w inny jego region? Czy byłyby szanse na to, żeby któreś z sąsiadujących państw przyjęło pacjentów do swoich szpitali?

Koronawirus przewartościował moje życie. Sprawił, że zeszłam na ziemię, przestałam żyć ideałami i zaczęłam racjonalnie myśleć o przyszłości. Przyszłości, w której spokój, wolność, bezpieczeństwo zdrowotne, finansowe i prawa człowieka wyszły na pierwszy plan.